Proszę nie odkładać jeszcze tego artykułu - nie będzie pasieniem pychy piszącego. Od kilku tygodni można już nabyć Mocarza pokory, który wielu Czytelnikom znany jest z łam naszego dodatku. Zwykle ukazaniu się książki towarzyszą spotkania autorskie, promocje. Zawsze z podziwem patrzyłem na tego rodzaju imprezy. Z równym podziwem czytałem recenzje i relacje z takich autorskich wieczorów. I doczekałem się. Zostałem autorem. I wtedy zobaczyłem jak trudna to rola. Człowiek poddaje się osądowi Czytelnika, staje się niejako niewolnikiem czytających. Z Mocarzem jak na razie, z wyjątkiem może jednej sytuacji, nie było chwil trudnych obiektywnie. Są one raczej immanentne.
Ale to tylko gwoli wstępu. Chciałem w tym miejscu dokonać niejako posłowia do tej książki, bo taką mam potrzebę serca i to się należy pewnym ludziom. Jak zatem wbrew sobie zostałem "pisarzem"? Przed laty paru, kiedy proces beatyfikacyjny nabierał rozmachu, postanowiono przybliżyć ludziom postać świątobliwego Rektora. Zaproszono zatem do Seminarium znanego pisarza celem omówienia warunków umowy o dzieło. Okazało się, że koszty przerastają możliwości Seminarium.
Szedłem akurat na wykłady z klerykami i zapytałem rektora ks. Haręzgę i kanclerza ks. Józefa Bara o losy przyszłej książki. Dowiedziałem się, że "sprawa" się nie powiodła. Trudno - odpowiedziałem. I wtedy się zaczęło. Ksiądz Kanclerz niby żartem powiedział:
- Co tam będziemy szukać. Wystarczy Suchego zamknąć na dwa miesiące w wieży i książkę napisze.
Przyjąłem to jako żart i póki co zasiew pozostawiłem bez komentarza. Potem była kolejna rozmowa, tym razem wobec Księdza Arcybiskupa. Nie znał mnie jeszcze zbyt dobrze - na szczęście - ale temat podjął.
I w tym momencie to On stał się właściwym Autorem tej książki. Ja rozmowę - kolejną - potraktowałem jako żart, a On raz po raz spotykając mnie pytał, czy już dużo napisałem. Zawsze coś tam wymyślałem, ale praca ani drgnęła. Wreszcie któregoś dnia powiedział bardzo poważnie i w tonie, który mnie przestraszył:
- Ty w ogóle nie słuchasz swojego biskupa. Dreszcz mnie przeszył, bo słowa były prawdziwe, chociaż nie bardzo czułem się na siłach. Na szczęście był obok "sprawca" mojej promocji na pisarza, Ksiądz Kanclerz.
- Wie Ksiądz Arcybiskup. Najlepiej niech on drukuje tę powieść w odcinkach w gazecie. W ten sposób co tydzień ksiądz Balicki będzie w domach Czytelników.
- To dobry pomysł - odrzekł Pasterz - będę wiedział czy on naprawdę coś pisze.
I tak się zaczęło. W czasie tego trudu, który nieraz kończył się brzaskiem, towarzyszyło mi wielu życzliwych ludzi, którym przy tej okazji chcę bardzo podziękować. Ze swoim anielskim, dyskretnym uśmiechem towarzyszył mi bp Adam, częste miłe komentarze ks. Kowalika, wówczas jeszcze redakcyjnego szefa, też były miłe i mobilizujące. Intelektualnym cicerone mojej trudnej drogi był ks. prof. Śliwa, któremu chcę w tym miejscu bardzo podziękować. Przyznam, że w każdy wtorek z sercem na ramieniu wkraczałem w progi seminaryjnego refektarza, bo wtedy bywał tam Ksiądz Profesor. Ciche "mam do księdza sprawę", zwiastowało kolejne cenne uwagi. Czasem były telefony, a w końcu pytanie, kiedy ukaże się książka. Znając mnie jako mało zorganizowanego - jeszcze z czasów kleryckich, kiedy to na pierwszym roku mimo jego chęci nie przebyliśmy egzaminowego "Rubikonu" chrztu Rusi - ofiarował pewną sumę pieniędzy na wydanie książki.
Były też sympatyczne telefony do redakcji, zwłaszcza wówczas kiedy nie pojawiał się kolejny odcinek, z pytaniami, czym czasem nie chory.
Wypada tu wspomnieć o telefonach, które nie były "miłe", telefonach od Margity Kotas, która wykazywała iście heroiczną wiarę w moje możliwości i przynaglała głosem nie powiem, nie powiem. Czasem prosiłem - może w tym tygodniu nie będę pisał. Litość zdarzała się rzadko. Najczęściej było: "Czekam do jutra". I co było robić. Dziękuję za to czekanie do jutra.
Wreszcie podziękowanie należy się moim Paniom z redakcji, które były "męczennicami" moich pierwszych odczytań kolejnych odcinków.
Takie to spotkanie autorskie chciałem ofiarować tym wszystkim, dzięki którym teraz trochę boję się swojego pisarstwa. Ale to dobrze. To już zasługa bł Jana, który czuwa, abym nie popadł w pychę, a o pewnych szczegółach pewnie wypowie się kiedy indziej.
Jeszcze raz dziękuję Księdzu Arcybiskupowi za przypomnienie o potrzebie posłuszeństwa Pasterzowi; Panu Bogu za to, że mogłem to posłuszeństwo zrealizować; ludziom za cierpliwość i życzliwość. Wypada zakończyć słowami Jana XXIII, który często rozpoczynając kazanie prosił: "Miejcie litość dla biednego kaznodziei, bo chce mówić o sprawach, których sam nie rozumie".
Pomóż w rozwoju naszego portalu