Powitał nas w San Giovanni Rotondo. Wielki - również z powodu
olbrzymich rozmiarów portretu, zajmującego prawie całą frontową ścianę
kościoła. Czekał na nas u progu swojego święta. Z dobrotliwym uśmiechem,
z trudem przeciskającym się przez cierpienie, trwał u wejścia do
swojego ziemskiego królestwa, pośród miejsc, które ukochał, które
kiedyś były jego doczesnym całym światem.
Uradowani spotkaniem chcieliśmy zobaczyć, dotknąć i przeżyć
jak najwięcej. Chcieliśmy poczuć wieczną obecność Ojca Pio w miejscu
Jego ziemskiej służby Bogu. Odwiedziliśmy kościółek, w którym sprawował
Eucharystię, celę klasztorną, w której mieszkał, modlił się i cierpiał.
Przeżywaliśmy wzniosłe chwile przed krucyfiksem na chórze, gdzie
On czyli Padre Pio otrzymał stygmaty, a najważniejszym, wywołującym
najgłębsze przeżycia miejscem był Jego grób. Tam każdy chciał być
jak najbliżej, poczuć i dotknąć chociaż ogrodzenia - nieśmiało, delikatnie,
tak jak dotyka się świętości. Modlitwy, prośby, dziękczynienia, myśli
uwielbienia były darami, jakie chcieliśmy złożyć, porozsiewać wokół,
tam, gdzie Jego doczesne szczątki spoczęły na zawsze. Widzieliśmy,
jak niemal na naszych oczach grobowiec, po kilku godzinach tłumnej,
pielgrzymiej obecności, pokrył się warstwą listów, wotów i ofiar
pieniężnych, wrzucanych tu przez wysokie ogrodzenie. Były też łzy.
Po odprawionej, w warunkach prawie polowych, Mszy w eremie
św. Klary, znajdującym się w ogrodzie klasztornym, my, czyli Grupa
Modlitwy Ojca Pio z lubelskiej Poczekajki, mieliśmy możliwość poczuć
Wielkiego Ojca w drugim po Świętości dziele Jego życia. Udało nam
się zwiedzić część założonego przez Niego szpitala - Domu Ulgi w
Cierpieniu. Mogliśmy też obejrzeć z okien klasztoru wznoszoną tuż
obok niego, mocno już zaawansowaną w budowie, olbrzymią, nową bazylikę.
Po raz drugi zetknęliśmy się z Ojcem Pio w Jego rodzinnej
Pietrelcinie. Byliśmy na Jego "skale", w domu rodzinnym Forgione,
w miejscach, gdzie mieszkał, pracował, uczył się i modlił. Odwiedziliśmy
kościół, gdzie został ochrzczony i następnie, jako kapłan, służył
Panu Bogu. Chodziliśmy małymi, wąskimi i często wysoko wznoszącymi
się uliczkami, po których kiedyś Jego stopy wędrowały do świętości.
Po owych dwóch dniach, będących dla nas, pielgrzymów bardzo
związanych z osobą i duchowością Padre Pio, wielkim świętem, doznaliśmy
Święta największego. Było to 16 czerwca anno domini 2002, kiedy beatyfikowany
w 1999 roku kapucyn rodem z Pietrelciny, Francesco Forgione, został
w obecności całego świata, oficjalnie uznany i ogłoszony Świętym.
Niemalże wszystkie nacje świata, zmieszane w jeden, wielotysięczny
tłum wiernych czcicieli tego wielkiego Świętego, pod dachem bezlitosnego
żaru i upału, przez wiele, tych historycznych już teraz godzin, trwały
w skupieniu i podwójnie gorącej modlitwie, na Placu św. Piotra, gdzie
Jan Paweł II włożył aureolę na głowę zakonnika z San Giovanni Rotondo.
Ojciec Pio był wśród nas - wszędzie. Jakby, tym odświętnym
razem, obdarzony darem multilokacji, był w naszych sercach, słowach,
myślach, na telebimach, na okolicznościowych koszulkach, plakietkach
i chustach. Był w Niebie i na ziemi. Patrzył z wielkiego obrazu na
frontonie bazyliki, widząc nas w tym, jak kiedyś przepowiedział, "
większym po śmierci niż za życia szumie, który wywoła".
Wywołał nie tylko "szum". Przede wszystkim sprawił, że
na te kilka godzin Jego kanonizacji stała się prawie absolutna dobroć.
Mimo trudów związanych z upałem i gęstością pielgrzymiego zaludnienia
placu watykańskiego wszyscy byli dla siebie wyrozumiali, życzliwi
i wręcz szczęśliwi z możliwości wyświadczenia dobra i miłości bliźnim.
A Ojciec Święty dziękował Panu Bogu za "tę wielką łaskę, jaką zesłał
na ludzkość dając nam Ojca Pio".
Jeśli chodzi bowiem o nasze codzienne, czysto ludzkie
sprawy, to różnie w życiu bywa. Kiedy przed wyjazdem w tę podróż
weszłam do autokaru i okazało się, że chyba przez źle pojętą troskliwość
o samego siebie, wykazywaną przez znaczną część uczestników, zabrakło
miejsc siedzących, mimo że kilka osób nie zdążyło jeszcze ulokować
się, zaczynałam bardzo sceptycznie myśleć i osądzać kierujące grupą
intencje. Pielgrzymka, pod duchową i fizyczną wodzą o. Krzysztofa
Lewandowskiego OFM Cap. zawierała raczej niewielką liczbę osób z
Grupy Modlitwy Ojca Pio, działającej przy kościele ojców kapucynów
na Poczekajce. Większą jej część stanowiły osoby spoza Lublina, nie
znające się wzajemnie. Ale jakże myliłam się w swoich pierwszych
opiniach. Już po kilku zaledwie pieśniach, po paru modlitwach, po
pierwszej dobie wspólnie znoszonych trudów podróżowania stworzyliśmy
razem jedną, wielką prawie - rodzinę, jakby spełniając tym samym
ciche życzenie naszego kierownika duchowego. Ojciec Krzysztof emanujący
ciepłem, nie tylko z powodu temperatury powietrza, i życzliwością,
dbał sprawiedliwie o wszystkich. Brat Zbyszek - gitarzysta z Lubartowa,
stanowiąc wraz z siostrą - kapucynką Małgorzatą bardzo udany duet
byli przyjazną konkurencją dla brata Jana z Biłgoraja, będącego w
posiadaniu wspaniałego tenoru używanego nie tylko na cele pieśni
religijnych i psalmów. Mieliśmy brata Tomasza, posługującego, oprócz
prawie każdej mszy, również przy rozśmieszaniu zawartości autokaru.
Była kierowniczka Ewa, rozdająca dobroć i uśmiechy nie tylko grupie
C, był Paweł - sekretarz, wspierający szefową również w jej obowiązkach.
Była z nami siostra Jadzia, boso przemierzająca rozgrzany do białości
Asyż, siostra Gienia z pięknym sopranem, oraz rącza, mimo dość dorosłego
wieku, siostra Zofia, prawie fruwająca po schodach z bagażowym balastem.
Był wśród nas brat Darek - kamerzysta, z poświęceniem filmujący te
niezapomniane chwile, i wielu innych sympatycznych ludzi przemierzających
prawie całe Włochy dzięki Ojcu Pio.
Oprócz miejsc bezpośrednio z nim związanych byliśmy w Padwie,
w Wenecji, w Rimmini nad Adriatykiem, w Loreto, na Monte Cassino,
w San Marino, na Monte Sant´ Angelo, w Asyżu, cały czas podziwiając
utrwalane na fotografiach widoki i modlitwą dziękując za nie. Codziennie
uczestniczyliśmy w Eucharystii. Mieliśmy Mszę w Domku Matki Bożej
w Loreto, w Porcjunkuli, na Monte Casinno i w hotelowej sali telewizyjnej.
Wszędzie dużo modlitwy, śpiewu, przeżyć, wrażeń i niestrudzonej włoskiej
´pasty´ w różnej postaci.
A Ojca Pio przywieźliśmy ze sobą do Polski w mierzącej
około jednego metra statuetce, zakupionej w darze od pielgrzymów
dla kościoła na Poczekajce, w licznych indywidualnych, pamiątkowych
dewocjonaliach i przede wszystkim w sercach oraz pamięci o Jego wielkim
dniu.
Pomóż w rozwoju naszego portalu